Powroty Adama Pietrasiewicza i Wojciecha Bogaczyka nareszcie w formie e-booka!

Okładka książki Powroty

Powroty - fragment

(...)

Stanowisko zabitego przez sowieckiego snajpera porucznika Pfaffenhofen-Chłędowskiego pozostawało oficjalnie nieobsadzone. Sztab pułku odmówił oddelegowania nowego oficera łączności. Tłumaczył się brakami kadrowymi. Wśród kadry oficerskiej pociągu nie było nikogo, kto chciałby się podjąć funkcji wymagającej niebagatelnej wiedzy w zakresie łączności radiowej i telefonicznej. Łączność, w przypadku samodzielnej jednostki działającej zwykle z dala od wyższego dowództwa, jest kwestią kluczową. Utrzymanie jej jest absolutnie niezbędne. W szeregach obsady pociągu było kilku techników, ale żaden z nich nie był przygotowany do wzięcia odpowiedzialności za całość spraw.

Problem wakatu na stanowisku oficera łączności do pewnego stopnia rozwiązał się sam. Major Heinz von Medem, który wciąż pełnił funkcję obserwatora, widząc i rozumiejąc problem, przejął obowiązki poległego oficera. Miał wystarczające przygotowanie merytoryczne. Pracując przez kilka tygodni z porucznikiem Pfaffenhofenem-Chłędowskim poznał obowiązujące procedury.

Kapitan Cymborski, dowódca pociągu, mimo całej sympatii dla niemieckiego oficera, miał trudności z wydaniem zgody na przekazanie łączności w ręce nie Polaka. Zadania, które miał do wykonania dowódca łączności w pociągu pancernym, zbyt często wiązały się z przekazywaniem informacji tajnych, a tu obcy oficer miał mieć do nich dostęp. Ale major von Medem zyskał sobie sympatię i zaufanie całej obsady pociągu i składu gospodarczego.

Von Medem zaproponował, że zajmie się organizacją pionu łączności i naprawami. Jego zastępcą zostanie szyfrant, kapral podchorąży Jan Szablewski. Będzie jedynym upoważnionym do dostępu do informacji poufnych i tajnych. Takie rozwiązanie zostało przyjęte. Do czasu objęcia funkcji przez polskiego oficera.

Dotychczasowa obsada pociągu pancernego „Pierwszy Marszałek”, musiała przesiąść się na zdobyczny, sowiecki pociąg pancerny. Przyzwyczaiła się już do zmienionych, nieco bardziej spartańskich warunków, jakie mieli w nowych kwaterach na torach. Podstawowym problemem był potworny brud, wszechobecne pluskwy i wszy. Właściwie cała ruchoma zawartość pociągu i składu gospodarczego musiała zostać spalona. Polscy pancerniacy z niedowierzaniem patrzyli na ten spektakl, próbując sobie wyobrazić, jak sowieccy żołnierze byli w stanie wytrzymać w takich warunkach. Dość ponuro dyskusję wśród podoficerów podsumował świeżo promowany ze stopnia plutonowego sierżant Maciej Gawlikowski:

– Mnie się wydaje, że to wcale nie jest dobra prognoza dla nas. Dajemy im teraz w dupę. Uciekają aż się kurzy, a my się cieszymy i gonimy. Ten pociąg jest dowodem na to, że nie jesteśmy w stanie znieść wielu rzeczy, które oni mogą. I jak przyjdzie co do czego, jak będzie ciężka zima, to zobaczycie – będziemy zamarzać, a oni będą się śmiać z mrozu. A jak w przyszłym roku przyjdą upały na ruskich stepach, też zobaczycie, kto będzie je lepiej znosił! Z obrzydzeniem odganiamy jedną pluskwę. Oni mieli całe gniazda tego świństwa w materacach. Jak przyjdą trudniejsze czasy, załatwią nas samą wytrzymałością! Zobaczycie, jeszcze wspomnicie moje słowa.

Przechodzący w pobliżu szef kompanii, starszy sierżant Wroński, którego imienia, poza dowódcą i kapelanem, nie znał chyba nikt – aż zagotował się ze złości.

– Ty, Gawlikowski! Co ty sobie wyobrażasz? Że jak dostałeś awans, to możesz defetyzm siać? Zamknij mordę Gawlikowski, bo ja cię do raportu poślę, a tam już inaczej z tobą porozmawiają. Za sianie defetyzmu to proces jest krótki. Zaraz cię na nasyp wyprowadzą. A drużyną egzekucyjną ja tutaj dowodzę i nie zawaham się wydać rozkazu strzelania!

– Co pan szefie... – sierżant Gawlikowski był trochę zbity z tropu. – Szefie, tak gadam, to nie żaden defetyzm...

– Słyszałem co mówiłeś, oni też słyszeli. Zamknij pysk, dobrze ci radzę, Gawlikowski!

– Szefie, no co pan?! – jeden z plutonowych stanął w obronie kolegi. – My tu jesteśmy po to, by bolszewika bić. Nam żadne tam fetyzmy nie w głowach!

– Zamknijcie się, plutonowy. Skończcie palić te materace i dalej do sprzątania wagonów.

Szef odszedł, a reszta podoficerów, z nosami na kwintę, bez słowa pilnowała płonących pościeli i materaców. Ogień buchał wysoko jeszcze przez kilka godzin.

Nawet po wyczyszczeniu i dezynsekcji wagonów, jakość życia w sowieckim pociągu pancernym nie dorównywała tej, którą żołnierze mieli w „Pierwszym Marszałku”. Ciągle czuli, że nie są u siebie. Ciągle byli niezadowoleni. Działonowi narzekali na ustawienie armat, które przecież były przeniesione z poprzedniego pociągu. Obsługa karabinów maszynowych skarżyła się na gorsze pole ostrzału. Dowódca, kapitan Cymborski, początkowo lekceważył te narzekania, biorąc je za zwyczajne marudzenie żołnierzy. Z zasady są niezadowoleni z wszelkich zmian i nowości. Gdy szemranie nie ustawało, zaczął się niepokoić. Zebrał wszystkich oficerów obecnych w pociągu i dokooptował też do narady szefa kompanii.

– Panowie oficerowie! – zaczął bez zbędnych wstępów, ale zwracał się do szefa Wrońskiego, a nie pozostałych. – Chciałbym wiedzieć, co się dzieje? Czemu mi tu wojsko narzeka?

– Ludzie narzekają, bo mówią, że pociągi niewygodne, panie kapitanie – odpowiedział Wroński. – Ale to bzdura. Pociąg jest taki sam. No, prawie. Sra..., to znaczy latryny są niewygodne. To prawda. Trzeba będzie przebudować, Ruskie jakoś dziwni są, nawet drąga nie zrobili, tylko dziura w podłodze.

– Tu nie jest jakiś hotel Bristol do cholery! To jest pociąg pancerny! Czego oni się spodziewają?

Zapadła chwila ciszy. Kapitan zdenerwował się. Wszyscy wiedzieli, że dowódcę łatwo było zdenerwować, więc nie przejmowali się za bardzo.

– Ja to sobie myślę, że problem jest gdzie indziej – porucznik Zarzycki, felczer, który lubił, gdy mówiono do niego „panie doktorze”, pierwszy przerwał milczenie. – Sądzę, że to są dwie rzeczy. Pierwsza, to to, że oni wszyscy właściwie jeszcze prochu nie powąchali. A druga, to te cholerne racje żywnościowe dla Ruskich. Ludzi denerwuje, że my tu jak jakaś garkuchnia...

– Chcą akcji? – dowódca pociągu podenerwowanym głosem przerwał Zarzyckiemu. – Będą mieli akcję! Już niedługo. Dziś wieczorem pociąg ma być gotowy do wyjazdu. Skład gospodarczy ma być gotów. Bez wagonów z tymi paczkami, które mają być przekazane pod kontrolę Ruskim od Własowa, tym, jak im tam?... Armii Wyzwoleńczej. Na wszelki wypadek z Ruskimi zostanie chorąży Drózd, żeby ich przypilnować. Mogliby zacząć sprzedawać. A my mamy nowe rozkazy.

Od dwóch tygodni – uzbrojony po zęby, wyposażony w zwiadowcze drezyny bojowe, ciężarówki mogące poruszać się po drogach i po torach oraz drużynę doskonale wyszkolonych motocyklistów – pociąg pancerny jechał przez podbite tereny Rosji. Rozdawał miejscowej ludności specjalnie przygotowane, szczelnie zapakowane racje żywnościowe. Wieść o przyjeździe pociągu wyprzedzała go o wiele dni, choć postoje na stacjach nie były długie.

Do składu gospodarczego dołączono sześć wagonów towarowych wypełnionych paczkami przysyłanymi wciąż z Polski. Zawierały puszki z mięsem i tłuszczami, mleko w proszku, tran, suchary, a nawet czekoladę. Początkowo żołnierze z obsady pociągu, mimo zakazu, podkradali te paczki. Ale szybko zrozumieli, że świeże jedzenie, które serwował kucharz, było lepsze. Kradzieże się skończyły. Żołnierze rozdawali słodycze dzieciakom, które masowo przybiegały do pociągu, gdy tylko zatrzymywał się w jakieś wsi. Jeździli tak na trasie od Briańska do Smoleńska, lub na południe do Kurska i z powrotem. Co dwa dni dostawali kolejne transporty paczek. Bardzo szybko ludność na trasie ich przejazdów dowiedziała się, jaki jest cel jazdy i czekała na kolejną „dostawę”. Polscy żołnierze początkowo ze zdumieniem i przerażeniem patrzyli na biedę, w jakiej żyli ludzie, którym dostarczali jedzenie. Kołchoźnicy, bo prawie wyłącznie takich mieszkańców Rosji spotykali, byli niedożywieni, wychudzeni, wyniszczeni chorobami. Starym brakowało większości zębów. Dzieci miały krzywicę. Nie było wśród nich wielu młodych mężczyzn. Większość została powołana do wojska. Pozostali: niedołężni, chorzy i inwalidzi.

Sierżant Gawlikowski początkowo bardzo przeżywał spotkania z ludnością i z rzeczywistością kołchoźniczą.

– To nie tak miało być, inaczej mi opowiadał ojciec – powiedział kiedyś do strzelca Franka Zająca, gdy stali we wsi Żukowka, na północ od Briańska.

– O czym, panie sierżancie? – Franek Zając też z trudem przyzwyczajał się do widoku wychudłych i wygłodniałych ludzi, którzy przychodzili prosić o paczki. Najtrudniejsze było patrzenie na tych, którzy walczyli z poczuciem dumy. Wielu z proszących stało w kolejce wbrew sobie. Łamali swoje zasady, by nigdy nie żebrać, by nigdy nikogo o nic nie prosić.

– Mój ojciec był w KPP...

– W czym?

– W Komunistycznej Partii Polski. On wierzył, że Związek Sowiecki niesie dobrobyt. Tutaj jest zupełnie co innego. Popatrz na tego dziadka, tam, czwartego w kolejce... On płacze. Wiesz czemu płacze? Bo się wstydzi, że musi prosić nas o jedzenie! To straszne.

– Tak jest panie sierżancie – Franek nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.

Akcja rozprowadzania wśród ludności na podbitych terenach paczek żywnościowych, była przygotowywana i sterowana przez Polskie Specjalne Konsorcjum Spożywcze z siedzibą w Warszawie. W jego skład weszły firmy spożywcze oraz przedstawiciele władz wojskowych. Pociąg pancerny i żołnierze odgrywali w akcji rozprowadzania bardzo ważną rolę. Ważniejszą niż im się wydawało.

Pociąg pancerny był solą w oku kilku grup partyzanckich. Tworzyły się na tyłach frontu z niedobitków rozbitych oddziałów, komsomolców i członków partii bolszewickiej. Nie chcieli się poddawać ani dezerterować. Oddziały te były sporadycznie zaopatrywane w broń i amunicję z powietrza, dopóki front był blisko, a sowieckie transportowce mogły stosunkowo bezpiecznie dolecieć. Mieli za zadanie dezorganizację życia na terenach zajętych przez wojska polskie i rumuńskie. Część tych grup szybko zamieniła się w zwyczajnie bandy rozbójnicze. Pozostawali jednak tacy, którzy nadal wierzyli w komunizm.

Rozprowadzanie przez Polaków żywności, zdobywanie przychylności ludności cywilnej, było dla tych partyzantów nie do przyjęcia. Dzięki paczkom, które już wszyscy na podbitych terenach nazywali полспецпакет , polscy żołnierze nie byli odbierani jako najeźdźcy, lecz wyzwoliciele. Wzbudzało to wściekłość pozostałych, ukrywających się na tych terenach Sowietów.

Nękali załogę pociągu ostrzeliwując z lasów przy trasie przejazdu. Rozkręcali tory. Jednak skład gospodarczy był regularnie i w pełni zaopatrywany przez wojskowe służby kwatermistrzowskie. Miał zawsze na wyposażeniu wszystkie niezbędne do naprawy torowiska elementy. Ostrzeliwanie z lasu było ignorowane. Partyzanci byli zbyt słabo uzbrojeni, by stworzyć realne niebezpieczeństwo. W przypadkach natknięcia się na takie oddziały powiadamiano z pociągu najbliższe jednostki Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej. Własowcy coraz lepiej i skuteczniej przejmowali kontrolę nad odebranymi Sowietom terenami Rosji. Nazywano ich tak na cześć niefortunnego dowódcy oblężenia Tarnopola. Skwapliwie przystał on na przedstawioną propozycję uformowania rosyjskich oddziałów antysowieckich z jeńców i dezerterów. Pełnili na razie funkcje bardziej policyjne niż liniowe. Ich liczebność wzrastała pozostając pod stałą kontrolą przedstawicieli Sztabu Głównego marszałka Rydza-Śmigłego, który osobiście i z uwagą nadzorował rozbudowę rosyjskich sił.

Polskie Specjalne Konsorcjum Spożywcze pracowało pełną parą, dzięki regularnym, niekończącym się zamówieniom rządowym. Pomoc przekazywana do Rosji miała tylko charakter propagandowy. Paczki trafiały głównie do dzieci, które czasami po raz pierwszy w życiu mogły spróbować czekolady i słodyczy. Kilka puszek ze słoniną i tuszonką nie było w stanie pomóc ludziom, którzy potracili wszelkie zapasy na zimę. Rząd w Warszawie, reprezentowany przez Juliusza Poniatowskiego, ministra rolnictwa i reform rolnych, prowadził intensywne rozmowy z przedstawicielami organizacji ziemiańskich. Celem miało być zorganizowani pomocy dla chłopów mieszkających na zajętych terenach w Rosji.

Widmo głodu prowadziło na rosyjskich wsiach do radykalizacji postaw chłopów. Jak to bywa w takich sytuacjach, potrzebowali winnych.

– Госпoдин офицер! Они убивают евреев – zdyszany wyrostek mający nie więcej niż trzynaście lat przepchał się przez grupę gospodyń, które stały w kolejce po paczki i zaczął szarpać za rękaw sierżanta Gawlikowskiego. – Tam, w Antonówce, dwie wiorsty stąd!

Sierżant Gawlikowski przekazał dowodzenie akcją rozdawania paczek jednemu z plutonowych. Sam złapał chłopaka za rękę i ruszył szybkim krokiem do sierżanta Wrońskiego, który dość dobrze radził sobie z rosyjskim.

Według chłopaka, wszyscy mężczyźni z okolicznych kołchozów zebrali się. Złapali za widły i cepy. Postanowili pójść rozprawić się z Żydami mieszkającymi w osadzie w pobliżu Antonówki. Mieli oni, jak głosiły plotki, ukrywać wielkie zapasy żywności, żeby nimi handlować jak przyjdą mrozy. Chłopak powiedział, że sam też by poszedł резать, ale znał z tej osady pewną Sarę. Nie zdecydował się, a nawet przyszło mu do głowy, że mogłoby się jej coś stać. Więc pobiegł po pomoc.

Sierżant Wroński nie czekając na dodatkowe wyjaśnienia, zabrał się natychmiast za organizowanie ekspedycji ratunkowej. Rozkazał przygotować motocykle z koszami. Chciał wysłać jedną drużynę szturmową z karabinem maszynowym, ale i kijami. Spodziewał się rozpędzić krewkich chłopów w miarę pokojowo. W międzyczasie 2. Dywizjon Pociągów Pancernych został włączony do uformowanej właśnie brygady pancernej, której dowództwo objął świeżo mianowany na stopień generalski Stanisław Maczek. Dowództwo brygady nie wydało żadnych rozkazów w sprawie postawy, jaką miały zajmować polskie jednostki w konfrontacji z niepokojami społecznymi na zajętych terenach. Teoretycznie porządku powinni pilnować własowcy. Ale było ich za mało. Byli niezdyscyplinowani, więc konieczność utrzymania porządku spadała w „gorących sytuacjach” na polskie lub rumuńskie jednostki znajdujące się na miejscu.

– Sierżancie! Co tu się dzieje? – major von Medem wyjrzał zaciekawiony ze swojego przedziału, który w składzie gospodarczym zajął po poruczniku Pfaffenhofen-Chłędowskim. – Dokąd oni mają jechać? – zapytał pokazując na żołnierzy przy motocyklach. – I czemu z kijami?

Gdy szef kompanii przedstawił sytuację, majorowi błysnęła iskra w oku i powiedział: – Ja ich poprowadzę.

Włożył mundur polowy i charakterystyczny, niemiecki hełm. Przypiął pas z pistoletem. Na ramieniu zawiesił pistolet maszynowy i stanął przy jednym z motocykli, dając do zrozumienia kierowcy, że jedzie z nim.

– Panie majorze, za pozwoleniem... – sierżant Wroński próbował protestować. – Nie wiem, czy to tak można bez zgody pana kapitana...

– Wiem co robię! Będziemy z powrotem za dwie godziny najdalej. A pan niech powiadomi dowódcę. Jest w składzie bojowym.

Chłopak, który przybiegł z informacją o próbie pogromu Żydów, bał się jechać z żołnierzami na motorze. Dokładnie wyjaśnił, którędy mają jechać na miejsce.

Nowoczesne sokoły 1000 wystartowały z hukiem silników, podnosząc wielki tuman kurzu. Wzbudzały sensację wśród ludzi czekających na paczki. Po chwili drużyna polskich żołnierzy pod dowództwem niemieckiego majora zniknęła za zaroślami i drzewami pobliskiego zagajnika.

Droga do Antonówki wiodła przez niezaorane, przyprószone pierwszym śniegiem pola rozwiązanego niedawno kołchozu, który zajmował kilkaset hektarów urodzajnej w tej okolicy ziemi. W oddali widać było krowy, wypędzone przez byłego kołchoźnika na pole, by szukały czegokolwiek do zjedzenia. 

Wojna całkowicie zakłóciła tryb życia. Rozwiązanie kołchozu zburzyło wszelkie zasady wypracowane tu od kilkunastu lat.

Chłopi byli nieufni. Przejmowali kołchozowe zwierzęta i maszyny, ale nie byli pewni, czy Sowieci nie wrócą. Wiedzieli, że w takim przypadku byliby surowo ukarani. Kradli zapasy z kołchozowego magazynu. Skrzykiwali się po dwóch, trzech, by potajemnie, w nocy zabić świnię lub krowę, która była nie wiadomo czyja, czyli kołchozowa. Zabierali mięso. Oprawiali w domu, z dala od niechcianych spojrzeń. Ofiarami tego procederu szybko padły najlepsze krowy mleczne i najpłodniejsze maciory. Nie rokowało to najlepiej na nadchodzącą zimę.

Przedstawicielami prawa na tych terenach byli okupujący je polscy żołnierze. Mieli oczywiście inne sprawy na głowie, niż zajmowanie się kwestiami rozwiązanych kołchozów. Własowcy, czyli Rosyjska Armia Wyzwoleńcza, była zbyt słaba, by wprowadzić nowy porządek. Nie było nikogo, kto stanowiłby spójne, nowe prawa. Mieszkańcy powoływali ad hoc swoje władze i przedstawicielstwa, które próbowały zaprowadzić ład.

W Antonówce własowcy umieścili posterunek żandarmerii. Wyposażyli go nawet w radiostację i skierowali tam dwóch podoficerów. Ich zadaniem nie było jednak utrzymywanie porządku lub stanowienie jakiegokolwiek prawa. Mieli informować przełożonych o niedobitkach sowieckiej armii lub próbach formowania oddziałów partyzanckich, albo o przejawach jakiejkolwiek propagandy sowieckiej.

Wizja głodnej zimy, która zaczęła krążyć nad Antonówką, była przyczyną powstania pomysłu wyprawy grabieżczej do sąsiedniej wioski. Zamieszkiwali ją prawie wyłącznie Żydzi. Początkowo, za czasów sowieckich, próbowano połączyć te dwie wspólnoty w jeden wielki kołchoz. Nie udało się to nikomu. Koniec końców powstał kołchoz im. Lenina w Antonówce. W żydowskiej Anatewce powstał kołchoz mleczarski im. Karola Marksa. Oba kołchozy konkurowały ze sobą. W sowieckich warunkach mogło to doprowadzić tylko do jednego: głębokiej nienawiści między dwoma społecznościami. Nienawiści pogłębianej dodatkowo różnicami kulturowymi. Choć rugowane przez sowieckie władze, wciąż były wyraźne. Do czasu upadku komunistycznej władzy, obecność sowieckiego bata utrzymywała jako taki spokój. Teraz diabeł nienawiści mógł wyleźć ze swej nory.

Sokoły z drużyną interwencyjną pod dowództwem majora von Medema wyjechały zza niewielkiego lasku odgradzającego Antonówkę od Anatewki. Jadących uderzył silny swąd spalenizny. Dwie strzechy płonęły jasnym ogniem. Z oddali słychać było przeraźliwe wrzaski ludzi i zwierząt. Motocykle wjechały wprost w tłum ludzi, którzy okładali się kijami, kłonicami i czym kto miał pod ręką. Przepełnieni wściekłością, z żądzą mordu w oczach i jedni, i drudzy walczyli głośno wykrzykując. Dominowało убить евреев!

Major von Medem pierwszy zeskoczył z motocykla. Złapał w dłonie swój MP 38 i wystrzelił krótką serię w powietrze. Nie wywarło to większego wrażenia na zwartych w szarpaninie ludziach. Kilku najbliżej stojących, obejrzało się na niemieckiego oficera z karabinem w dłoni. Na chwilę przerwali bójkę. Reszta, wśród której wcale niemałą grupę stanowiły kobiety, nadal okładała się w najlepsze czym popadnie i gdzie popadnie.

W głębi wioski widać było, że wyprawa z Antonówki była dobrze przygotowana. Na skraju wioski trwała bójka, w którą włączyła się większość mężczyzn z żydowskiej osady. W tym czasie od tyłu wkroczyły co bardziej energiczne kobiety i kilkunastu starszych mężczyzn. Zajęli się opuszczonymi i niebronionymi domami. Powstały dwa skupiska tłukących się ludzi. Grupa w głębi wioski radziła sobie lepiej i ludzie wyprowadzali już kilka krów i owiec w stronę pól.

Major von Medem chciał wydać rozkazy. Gdy nabrał powietrza do płuc, stwierdził, że już nie musi mówić. Większość żołnierzy wkroczyła do akcji z kijami w dłoniach. Obsada motocykla stojącego przy jego sokole 1000 kierowała się w głąb wioski. Też tam ruszył. Podjechali pod płonącą stodołę, która stała przy bogatszym domu. Major kazał kierowcy zwolnić. Wyskoczył z kosza. Zostawił pistolet maszynowy i pobiegł w stronę zabudowań. Na środku podwórka dwie kobiety usiłowały kijami i widłami odpędzić starego, pewnie ponadsiedemdziesięcioletniego człowieka, od dużej czarno-białej krowy. Z desperacją trzymał ją i bronił zaciekle. W tle walił się płonący dach. Oszalałe z przerażenia kury biegały we wszystkie strony. Przywiązany do ściany stodoły pies łańcuchowy wył przywalony płonącą belką. W drzwiach domu stała stara kobieta, zapewne żona starca i zawodziła głośno. Nie zwracało to niczyjej uwagi.

Major von Medem kilkoma długimi krokami dobiegł do szarpiących się na środku podwórka.

– Убирайтесь – krzyknął po rosyjsku jedno z niewielu słów, które zapamiętał. Słyszał je przy rozdawaniu paczek kilkakrotnie. 

Kobiety tylko spojrzały. Nadal nic się nie zmieniło. Okładały starca, by zmusić go do puszczenia krowy.

– Zostawcie tego człowieka w spokoju! – krzyknął von Medem po niemiecku, nie wiedząc co ma zrobić.

Kobiety zamarły. Jedna z nich podeszła do majora. Druga wciąż szarpała się ze starcem.

– A ty kto? Niemiec? Żyda przyszedłeś bronić? To przez tych Żydów my mamy tak źle. Oni nam wszystko zabierali. Jak tu kołchoz Marksa był, to oni wszystko mieli, a my nic! Mleko mieli. Od nas siano zabierali, ziarno i słomę. Zabierali i kiszonkę. Wszystko zabierali, bo nasz kierownik kołchozu był ich! Żyd! I sekretarz partii był ich i tu, i tam – w Antonówce. I w Briańsku też był Żyd na czele komitetu. A i w Moskwie oni wszędzie mają swoich, wszędzie to Żydy. Teraz przyszedł czas spłaty długu. Co ty możesz o Żydach wiedzieć, ty Германец . Wy tam u was nic o Żydach nie wiecie. Nie wiecie, jaka to paskudna rasa! To ty się stąd wynoś! – kobieta splunęła pod nogi von Medema i odwróciła się tyłem.

Major niczego nie zrozumiał. Z przemowy biła wściekłość i nienawiść. Złapał kobietę za ramię. Ta odwróciła się i z całej siły uderzyła go kijem od wideł, które trzymała w ręku. Zaskoczony oficer zachwiał się i próbował złapać równowagę. Kobieta odwróciła widły i z zimną wściekłością zamierzyła się na starca. Von Medem zdecydowanie sięgnął do kabury pistoletu u pasa. Próbował stanąć między widłami a starcem. Liczył, że jego widok, albo widok pistoletu, powstrzyma rozwścieczoną Rosjankę.  

Kobieta nie zdołała się cofnąć, gdy zobaczyła, że widły nie trafią w starca. Z całym impetem wbiła je prosto w pierś majora. Nie zdążył strzelić. Broń była zabezpieczona. Zabrakło mu czasu.

Siedzący za kierownicą szeregowiec przybiegł na pomoc oficerowi. Kobiety przerażone zaczęły szybko uciekać w stronę kłębiących się ludzi na skraju wioski. Żołnierz krzyknął, by się zatrzymały. One przyspieszyły tylko. Po chwili wmieszały się w tłum, w którym reszta żołnierzy robiła porządek. Starzec podbiegł do swojej żony stojącej przed domem. Teraz oboje zawodzili. Wzywali Boga, by zesłał karę na złych ludzi. Pozostawiona sama sobie krowa wybiegła na drogę.

(...)

Tu Polskie Radio. Z Moskwy mówi do państwa Tadeusz Bocheński. Mamy dziś poniedziałek 1 stycznia 1940 roku. Prosimy tych, którzy są przy odbiornikach, by zaprosili swoich sąsiadów nieposiadających radia, by wszyscy Polacy mogli usłyszeć tę audycję. Nadajemy niezwykłą relację z historycznego wydarzenia – defilady zwycięstwa, która rozpoczyna się właśnie na placu Czerwonym pod murami moskiewskiego Kremla. Proszę państwa, będziemy dziś tu w Moskwie, świadkami nadzwyczajnych wydarzeń, będziemy widzieli jak pierwszy raz po ponad trzystu latach polski żołnierz maszeruje w tym miejscu jako bohater, zwycięzca wojny. Wojny, w której nie był agresorem!

Proszę państwa, tutaj jest godzina za kwadrans dziesiąta przed południem. Ogromny plac Czerwony, który znajduje się pod murem Kremla od wczesnych godzin rannych wypełniał się ludźmi, którzy przyszli zobaczyć niezwykłe wydarzenie, jakim będzie dzisiejsza defilada. Na murze kremlowskiego pałacu umieszczona jest wielka podobizna Naczelnego Wodza, marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego. Obok niego podobizna pana Prezydenta Rzeczpospolitej Ignacego Mościckiego oraz króla Rumunii. To oni są głównymi autorami tej wielkiej wiktorii, jaką polskie wojska, wspierane przez wojska rumuńskie odniosły nad armią bolszewicką, która podstępnie zaatakowała naszą ojczyznę. To już drugi raz pokonaliśmy bolszewików – tym razem, możemy mieć taką nadzieję, definitywnie. Oczywiście, jak wszyscy wiedzą, bolszewicka zaraza jeszcze nie została wypleniona, jeszcze trwa za Wołgą, za Uralem, na Syberii, gdzie stara się lizać rany. Wierzymy wszyscy, że tym razem nadszedł jej definitywny kres.

I to wcale nie nasze wojska zadadzą jej ostateczny cios, ten coup de grâce. Wierzymy, że to sami Rosjanie i obywatele republik, które bolszewicka Rosja, wbrew ich woli, przyłączyła do Związku Sowieckiego, przepędzą tych zbrodniarzy, którzy gnębili ich przez tyle lat. Wierzymy w to, bo już dziś widzimy, jak bardzo przez samych Rosjan znienawidzona to była władza! Gdy tylko znikli politrucy i komisarze, gdy tylko odeszła groźba bata i karabinu, chłopi porozwiązywali narzucone im spółdzielnie, zwane tu kołchozami. Odzyskali to, co im kołchozy odebrały i zaczęli samodzielnie zajmować się swoją ziemią. Jest im teraz trudno, bo wojna odebrała im zapasy, ale przynajmniej mogą z nadzieją patrzeć w przyszłość. Nie będą już zależni od łaski i niełaski przysyłanych z Moskwy komunistycznych rządców i ekonomów.

Proszę państwa, pogodę mamy tu bardzo mroźną, ale piękną. Siedzę w specjalnie przygotowanym namiocie, mam na głowie futrzaną czapkę, na dłoniach grube rękawiczki, a na nogach wspaniale trzymające ciepło walonki, a i tak drżę! Ale nie z zimna, proszę państwa, nie z zimna. Drżę z podniecenia, z dumy, że mogę być naocznym świadkiem takiego historycznego wydarzenia!

Od rana świeci przepiękne słońce, jakby chciało jak najlepiej oświetlić naszych żołnierzy, którzy będą tu za chwilę defilować, niosąc sztandary zdobyte na pokonanych bolszewickich jednostkach! Wszystkie, a jest ich kilka tysięcy, zostaną złożone u stóp wielkiej loży honorowej. To z niej Naczelny Wódz, pan marszałek Rydz-Śmigły będzie odbierał defiladę. Defiladę, która pod tym pięknym, moskiewskim słońcem, będzie przechodziła w ponaddwudziestopięciostopniowym mrozie. Mróz ścisnął nas tu od rana, trzyma i nie chce złagodnieć. Bezchmurne niebo pozwoli nam na obserwowanie przelotu samolotów bojowych. Zapowiada się tu, proszę państwa, nadzwyczajne wydarzenie, które zapisze się złotymi zgłoskami w historii naszego państwa. Dziś, po raz pierwszy od tylu lat, stoimy tu pod murami Kremla, jako niekwestionowani zwycięzcy! Podkreślamy siłę naszego oręża, dzięki któremu Rzeczpospolita wzbija się na szczyty sławy.

W 1610 roku hetman Żółkiewski był już tutaj. Rzeczpospolita mogła wtedy objąć tron rosyjski. Być może historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Ale historia potoczyła się tak, jak się potoczyła. Wiemy, że tego, co już się wydarzyło, zmienić się nie da. Nasz naród wiele wycierpiał od tego czasu z rąk rosyjskich. Wiele upokorzeń, wiele też krwi musiało zostać przelanej, byśmy przetrwali tę ciągłą presję, jaką na nas wywierano. Dziś przyszedł dzień, w którym nastąpi symboliczna zapłata za to wszystko. Dzień dziejowej sprawiedliwości, której będą państwo świadkami przy swoich odbiornikach.

Wszystko jest już gotowe do rozpoczęcia. Trybuna honorowa mieści się na budynku, w którym do niedawna spoczywały zabalsamowane zwłoki Włodzimierza Lenina. Zamienił Rosję w piekło na ziemi, odbierając milionom ludzi wolność i jakąkolwiek nadzieję na godne życie. Nasi żołnierze przechodząc przez Rosję w swym zwycięskim marszu na Moskwę, widzieli niejedno. Widzieli, w jakich warunkach przyszło żyć ludziom, którzy uprawiali jedne z najżyźniejszych ziem świata. W jakiej biedzie musieli wychowywać swoje dzieci. Nawet najbardziej nieprzychylne bolszewikom gazety nie opisywały tego, co widzieliśmy tu na własne oczy! A cała ta niewyobrażalna bieda jest dziełem człowieka, któremu bolszewicy postawili tutaj, pod murami Kremla, wielkie kamienne mauzoleum. Dziś to mauzoleum jest puste, gdyż sami mieszkańcy Moskwy opróżnili je i spalili to, co pozostało ze szczątków wodza rewolucji.

Mauzoleum zostało zbudowane z przepięknego granitu, który został tak starannie wypolerowany, że można się w nim przeglądać jak w lustrze. W jego górnej części było wyryte nazwisko tego zbrodniarza. Ponieważ przed defiladą nie dało się tego usunąć, zostało zasłonięte biało-czerwoną flagą, na której pośrodku widnieje ogromny biały, polski orzeł.

Proszę państwa, zbliża się początek defilady. Za wielką cerkwią Wasyla Błogosławionego, znaną w całym świecie ze swych wspaniałych, pięknie malowanych kopuł, stoją już jednostki gotowe do przemarszu. Piękna cerkiew została wybudowana w XVI wieku z rozkazu Iwana Groźnego, jako upamiętnienie zwycięstwa nad Tatarami i zdobycia Kazania. Naprawdę jest to osiem cerkwi połączonych w jedną. Kolorowe kopuły były początkowo pozłacane. Cerkiew niestety milczy – bolszewicy w swym szale niszczenia wszystkiego, tego co ma jakikolwiek związek z Bogiem, pozbawili ją wszystkich dzwonów.

Na szczycie trybuny honorowej stanął już pan prezydent Ignacy Mościcki, obok niego, po prawej Jego Królewska Wysokość Karol II Hohenzollern-Sigmaringen, król Rumunii. Rumunii, która tak walecznie wspierała nasze wojska w tej trudnej wojnie. Karol II jest od 1935 roku honorowym dowódcą 57. Pułku Piechoty Wielkopolskiej, który to oddział brał udział w walkach pod Leningradem. To jego żołnierze, jako pierwsi, zatknęli polski sztandar na szczycie Pałacu Zimowego. Pałac ten przed rewolucją bolszewicką był siedzibą cara, a później został zamieniony na muzeum, w którym bolszewicy umieścili zrabowane rosyjskiej arystokracji dzieła sztuki. Dowódca 57. Pułku Piechoty Wielkopolskiej, pan podpułkownik dyplomowany Tadeusz Kazimierz Rybotycki jest dziś honorowym adiutantem Jego Wysokości króla Rumunii i asystuje mu na trybunie.

Prezydent Rzeczpospolitej oraz Jego Królewska Wysokość Karol II są gospodarzami dzisiejszych uroczystości i rozpoczynają właśnie witanie zaproszonych gości. Obok pana prezydenta Rzeczpospolitej stoi pan premier polskiego rządu, generał Felicjan Sławoj Składkowski.

W tej chwili na trybunę wchodzi pierwszy z gości, pan premier Prus, feldmarszałek Hermann Göring, as lotnictwa z czasów Wielkiej Wojny. Jest on obecnie najbliższym współpracownikiem kanclerza Adolfa Hitlera. Marszałek Göring zna doskonale pana prezydenta Mościckiego i pana premiera Składkowskiego, gdyż od wielu lat jest zapraszany do Polski, gdzie chętnie bierze udział w polowaniach. Podczas tych polowań, jak nietrudno się domyślić, poza strzelaniem do dzików i jeleni załatwia się też sprawy wagi państwowej. Podobno podpisanie paktów sojuszniczych między Polską a Niemcami w sierpniu ubiegłego roku, to właśnie wynik któregoś z takich myśliwskich spotkań. Marszałek Göring jest znany ze swojego upodobania do mundurów paradnych, które każe sobie szyć specjalnie, według projektów najlepszych krawców. Mundury te nie mają wiele wspólnego z klasycznym krojem mundurów niemieckiej armii, które można zobaczyć u towarzyszących mu oficerów. Ponadto jest zapalonym kolekcjonerem dzieł sztuki i gotów jest na wiele, by zdobyć obrazy czy rzeźby wielkich mistrzów. Znany jest też ze swoich nienagannych manier i perfekcyjnej znajomości tajników protokołu dyplomatycznego.

Rozprawia się tu w Moskwie o tym, dlaczego kanclerz Hitler nie przyjechał na uroczystości. Przeważa opinia, że zwycięstwo nad Sowietami przypadło w udziale wyłącznie naszym wojskom. Żadna znacząca pomoc ze strony Niemiec nie była nam potrzebna. Są też i tacy, którzy twierdzą, że kanclerz jest ciężko chory, czy nawet umierający, albo że zwariował, ale są to niczym nie poparte bajania dziennikarzy poszukujących taniej sensacji.

Pan prezydent Mościcki z uśmiechem ściska rękę marszałka Göringa. Ten salutuje swoją piękną, zdobioną drogocennymi kamieniami buławą marszałkowską i staje po prawej stronie pana prezydenta. Wita się z królem Karolem II. Wraz z marszałkiem Göringiem do Moskwy przybył niemiecki minister spraw zagranicznych, pan Joachim Ribbentrop. Jest to jego druga, w ciągu ostatnich kilku miesięcy, podróż do stolicy Rosji. W sierpniu ubiegłego roku był tutaj, by podpisywać umowy z Sowietami, po których dziś nie pozostało nawet wspomnienie. Nietrudno sobie wyobrazić co mogłoby się stać z Rzeczpospolitą, gdyby Niemcy zawarli sojusz z Sowietami. Tak, proszę państwa, to może się wydawać niewyobrażalne, ale nie jest to tylko fantazja! Podobno i po stronie sowieckiej, i po stronie niemieckiej były takie pomysły. Dzięki Bogu, nigdy nie zostały zrealizowane.

Ale wróćmy do uroczystości.

Były niesnaski co do tego, kto będzie witał gości na trybunie i jakie powinno być pierwszeństwo. Oczywiście Rumuni uważali, że ranga ich władcy, jako arystokraty i króla jest wyższa od rangi polskiego prezydenta, więc to on powinien być gospodarzem uroczystości. Było to nie do przyjęcia dla Polski, ale sprawę ponoć rozwiązał sam król Rumunii, który zgodnie ze zdrowym rozsądkiem przypomniał, że to Polska poniosła największy ciężar wojny i że to Polska, a nie Rumunia była celem sowieckiej napaści.

Teraz wchodzą delegaci innych państw sojuszniczych. Jest przywódca Słowacji, ksiądz Jozef Tiso. Bardzo serdecznie ściska dłoń prezydenta Mościckiego. Przedstawiciel Finlandii, marszałek Carl Gustaf Mannerheim po przywitaniu się z głowami państw Polski i Rumunii obejmuje premiera Składkowskiego. Panowie znają się od lat, jeszcze z czasów sprzed Wielkiej Wojny. Teraz widzę specjalnego wysłannika japońskiego cesarza Hirohito, pana premiera Nobuyuki Abe, który najpierw wita się tradycyjnym, niskim ukłonem. Zarówno prezydent Mościcki, jak i król rumuński podobnie kłaniają się japońskiemu premierowi, po czym podają mu dłoń do uściśnięcia. Premier ubrany jest w paradny mundur armii japońskiej, który wbrew temu, co niektórzy mogliby sobie wyobrażać, jest klasycznym mundurem wojskowym i nie ma nic wspólnego z tradycyjnymi strojami samurajów. Kolejnym dostojnikiem wchodzącym na trybunę jest wysłannik włoskiego przywódcy Benito Mussoliniego, jego zięć, hrabia Galeazzo Ciano, który został w zeszłym roku odznaczony przez pana prezydenta Mościckiego Orderem Orła Białego.

Pan prezydent Mościcki, Jego Wysokość król Karol II oraz marszałek Göring stanęli po środku trybuny. Premier Składkowski wraz z premierem Rumunii Gheorghe Tătărescu nadal witają przedstawicieli innych państw. Minister Szembek wita tę część korpusu dyplomatycznego, która nie zdecydowała się wycofać razem z bolszewikami za Wołgę i Ural, tylko pozostała w Moskwie w oczekiwaniu na ukonstytuowanie się nowych władz. Na ważnych miejscach, niedaleko prezydenta Mościckiego stoją przywódcy nowej Białorusi, generał Bułak-Bułachowicz oraz Ludowej Republiki Ukrainy, Dymitr Lewiński. Nieco bardziej z tyłu staje polska i rumuńska generalicja, członkowie rządu, marszałkowie Sejmu i Senatu, posłowie oraz inni ważni, zaproszeni goście.

Z rozmów z przedstawicielami Sztabu Głównego Naczelnego Wodza wiemy, że wielkim problemem natury dyplomatycznej było to, jak należy potraktować dowództwo nowej armii rosyjskiej z generałem Własowem na czele. Wreszcie, po długich dyskusjach ustalono, że oddziały Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej przejdą w drugiej części defilady, po wojskach polskich i rumuńskich. Generał Własow wprowadzi je, po czym wejdzie na trybunę tak, by jego żołnierze mogli przedefilować przed swoim dowódcą. Oddziały Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej odegrały ważną rolę w czasie wojny. Poza udziałem w działaniach bojowych, umiejętnie prowadziły agitację wśród Sowietów. Dzięki nim dziesiątki sowieckich jednostek poddały się bez jednego wystrzału! Ci żołnierze zasłużyli, by wziąć udział w tej defiladzie.

Proszę państwa, za chwilę kremlowskie kuranty wybiją godzinę dziesiątą, moment rozpoczęcia historycznej, niezwykłej defilady. Przepraszam, mój współpracownik wskazuje ręką na trybunę honorową i coś mówi... tak... faktycznie! Proszę państwa! Patrzę na trybunę honorową i jestem zdumiony tak samo jak inni korespondenci stacji radiowych, których tu wokół mnie jest kilkunastu. Proszę państwa! To niezwykłe, ale z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że na trybunie honorowej nie ma pana marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego! Dostojnicy stoją, obok pana prezydenta Mościckiego jest wolne miejsce, można się domyślić, że pozostało z myślą o Naczelnym Wodzu, ale jego samego nie ma. Widzę, że inni obecni tu dziennikarze też zauważyli tę nieobecność i zrobiło się zamieszanie. Niektórzy pobiegli do telefonów, inni próbują się czegoś dowiedzieć od oficerów nadzorujących naszą tu obecność. Oczywiście gdy tylko dotrą do mnie jakiekolwiek wiadomości, przekażę je państwu natychmiast! Trudno uwierzyć, by pan marszałek nie wziął udziału w takim wydarzeniu. Być może szykuje nam jakąś niespodziankę?

Proszę państwa, kremlowskie kuranty zaczęły wybijać godzinę dziesiątą, rozpoczyna się największe wydarzenie naszych czasów! Chyba bez przesady można je nazwać wydarzeniem stulecia, a może i więcej niż stulecia! Nigdy, w żadnym momencie ostatnich stu pięćdziesięciu a może i dwustu lat, nie moglibyśmy sobie wyobrazić polskich sztandarów powiewających w tym miejscu! Nasi dziadowie, pradziadowie i ich pradziadowie nie mogli nawet marzyć o tym, czego dziś jestem świadkiem, czego jesteśmy wszyscy świadkami! Gdybym tylko mógł pokazać państwu te wszystkie kolory, te wszystkie białe orły, którymi przystrojony jest dziś... Ale proszę państwa, defilada się rozpoczęła. Wielka orkiestra Wojska Polskiego gra Mazurek Dąbrowskiego, wszyscy stają, oficerowie salutują, ja też wstaję, a głos proszę państwa więźnie mi w gardle...

(...)

Proszę państwa, mam nadzieję, że nadal mogą państwo słuchać naszej relacji, relacji Polskiego Radia prosto z Moskwy, gdzie zaczęła się właśnie wielka defilada zwycięstwa na placu Czerwonym przed murami Kremla. Proszę państwa, cóż to za niezwykły widok! Po odegraniu Mazurka Dąbrowskiego, orkiestra Wojska Polskiego zaintonowała pieśń I Brygady Legionów Polskich, My, Pierwsza Brygada i chyba wszyscy obecni tu Polacy, a szczególnie ci, którzy byli towarzyszami broni marszałka Piłsudskiego, śpiewali, choć było słychać, że niektórym łamał się głos z przejęcia. Ach! Gdyby tylko stary Marszałek mógł tu z nami być...

Ale proszę państwa, oto zza wielkiej cerkwi wyrusza defilada. Widać las biało-czerwonych sztandarów niesionych przez żołnierzy. Słychać miarowe uderzenia butów o moskiewski bruk. A na czele... tak, proszę państwa, widzę to już wyraźnie, na czele, przed żołnierzami niosącymi sztandary wszystkich polskich jednostek, które wzięły udział w kampanii, na pięknym, białym koniu jedzie Naczelny Wódz, marszałek Edward Rydz-Śmigły. Dlatego nie było go przy prezydencie na trybunie. To on, jak najbardziej zasłużenie, otwiera na białym rumaku defiladę zwycięstwa, To on przyniósł tej ziemi pokój i szansę na dobrobyt. Koń kłusem podwozi jeźdźca przed trybunę, podbiega oficer w galowym mundurze 13. Pułku Ułanów z różowym otokiem na czapce i łapie rumaka za uzdę. Naczelny Wódz zsiada i szybkim krokiem kieruje się na trybunę, gdzie wita się z panem prezydentem Rzeczpospolitej oraz z królem Karolem II, pozdrawia pozostałych gości i staje przodem do maszerujących, już przed nim, pierwszych oddziałów.

Pierwszą kolumnę tworzą wszystkie sztandary oddziałów, które wzięły udział w kampanii, a nie mają swej delegacji na defiladzie. Morze sztandarów pułkowych przechodzi w rytm muzyki marszowej przed trybuną, oddając salut Naczelnemu Wodzowi. Widzimy poczty sztandarowe kawalerii, jednostek zmotoryzowanych, są nawet lotnicy.

Teraz idą marynarze. Niosą swoje proporce! Jest i proporzec załogi okrętu podwodnego „Orzeł”, który operował na Bałtyku strzegąc naszych brzegów przed sowiecką flotą. Proszę państwa, cóż to za malowniczy widok! Morze chorągwi i proporców nad głowami maszerujących pocztów sztandarowych.

Na trybunie widzimy, jak pan marszałek Rydz-Śmigły pokazuje coś marszałkowi Göringowi. Zapewne wymienia jednostki, które maszerują, pokazuje sztandary i opowiada o ich chwalebnych dokonaniach na polach bitew. Marszałek Göring uśmiecha się, komentuje i z wielkim zainteresowaniem słucha wyjaśnień Naczelnego Wodza. Stojący obok król Rumunii co raz przyłącza się do rozmowy, jednak jego wzrok skierowany jest raczej w stronę stosunkowo niewielkiej, ale wyraźnie wyróżniającej się grupy sztandarów jednostek rumuńskich. Rumuni, którzy idą osobno, poruszają się innym rytmem niż polscy żołnierze.

Rytm defiladowy, proszę państwa, to nie byle jaka sprawa! Polskie wojska maszerują zazwyczaj w rytmie około 115 kroków na minutę, natomiast Rumuni, być może wzorując się na francuskiej Legii Cudzoziemskiej, maszerują o wiele wolniej, jakby dostojniej, w rytmie około 90 kroków na minutę. Planując defiladę, w której biorą udział wojska rumuńskie, trzeba więc wziąć to pod uwagę tak, aby kolumny maszerujących żołnierzy na siebie nie powpadały. Tak więc czworobok niebiesko-żółto-czerwonych sztandarów naszych południowych sojuszników wyróżnia się nie tylko kolorami, ale i wolną przestrzenią zarówno przed jak i po maszerujących żołnierzach.

Proszę państwa, zarówno polskie jak i rumuńskie poczty sztandarowe oddały już honory marszałkom i generałom zebranym na trybunie honorowej. Od strony cerkwi nadchodzą już żołnierze z 18. Dywizji Piechoty prowadzeni do defilady przez dowódcę 71. Pułku Piechoty, podpułkownika dyplomowanego Adama Zbijewskiego. 18. Dywizja jest oficjalnie uznana za zdobywcę Moskwy. To jej piechurzy zawiesili biało-czerwoną flagę na szczycie kremlowskiej wieży. Naczelny Wódz w uznaniu zasług 18. Dywizji, zaprosił jej dowódcę, generała Czesława Młota-Fijałkowskiego, by mu towarzyszył na trybunie honorowej w czasie otwarcia defilady. Natomiast artyleria dywizyjna, dwadzieścia cztery działa, będzie miała za chwilę zaszczyt... o właśnie już zaczęła... odda, proszę państwa, dwadzieścia cztery salwy honorowe nad brzegami Moskwy!

... i dwa! I trzy! I cztery!

Proszę państwa, cóż to za wspaniały dzień! Czworobok weteranów 18. Dywizji kończy już przemarsz przed trybuną, na której, wśród powiewających polskich i sojuszniczych flag, dumnie stoją marszałkowie, arystokracja, generałowie, wszyscy, których możemy z dumą wskazywać jako architektów tej wielkiej wiktorii!

Proszę państwa, na plac wkracza teraz Kompania Zamkowa. Specjalny oddział wystawiany przez 36. Pułk Piechoty Legii Akademickiej. Kompania nie jest oddziałem liniowym, jej żołnierze nie walczyli na rosyjskich stepach, a jednak są tu dziś, by spełnić ważne, symboliczne zadanie! Kompania Zamkowa pełni rolę reprezentacyjną w Wojsku Polskim i jest oddelegowana do wszelkich zadań natury honorowej. To oni witają przybywające do Warszawy głowy państw, to oni pełnią służbę wartowniczą w Zamku, przy panu prezydencie RP. Dziś, na moskiewskim placu Czerwonym, żołnierze Kompanii Zamkowej pełnią szczególną służbę. Ich zadaniem jest przeniesienie i symboliczne złożenie u stóp zwycięzców zdobytych na Sowietach symboli – sztandarów i proporców! Jest ich mnóstwo, wszystkie zostały zebrane z pól bitew pod Tarnopolem, pod Czarnobylem, pod Mińskiem, wszędzie, gdzie Sowieci próbowali pokonać naszą armię i gdzie haniebnie uciekali czy poddawali się, nie mogąc stawić czoła naszemu orężowi. Przeważa kolor czerwony. Niektóre na drzewcach mają zatknięte głowice z gwiazdą, inne z sierpem i młotem. Na niektórych sztandarach wyhaftowane są podobizny Lenina i innych wodzów rewolucji, nawet Stalina, który przecież wciąż żyje i ukrywa się gdzieś za Wołgą.

Każdy żołnierz Kompanii Zamkowej niesie sztandar lub proporzec. Nie niosą ich dumnie wzniesionych do góry. Niosą je pochylone, poziomo, jak gdyby w ostatnim salucie pokonanego dla zwycięzcy. Czworobok maszeruje szybciej, żołnierze stawiają dłuższe kroki, jakby spieszyli się, by rzucić to, co trzymają, u stóp zwycięzców.

Czworobok zdobytych sztandarów staje przed trybuną. Wszyscy żołnierze, na komendę dowódcy majora Stanisława Kłopotowskiego, robią zwrot, stają frontem do trybuny i rząd po rzędzie, zdecydowanym krokiem podchodzą przed mur, by silnym ruchem rzucić sztandar przed siebie, na ziemię. Następnie wykonują w tył zwrot i odmaszerowują. Do trybuny podchodzi kolejny szereg i góra sztandarów powiększa się. A w tle, proszę państwa, słychać Warszawiankę, co dodatkowo nadaje tej uroczystości niezwykłą, jedyną w swoim rodzaju, trudną do opisania atmosferę!

Góra sztandarów i proporców leżących przed trybuną rośnie, a wciąż przybywają nowe. Nie wystarczyło żołnierzy Kompanii Zamkowej, żeby przenieść je wszystkie za jednym razem. Żołnierze, gdy już rzucą sztandar, zawracają, by sięgnąć po kolejny sowiecki znak pułkowy czy dywizyjny leżący na podstawionej platformie, ustawić się w rzędzie i rzucić następny... i następny!

Pamiętajmy jednak, że za piękną cerkwią stoją kolejne jednostki, które czekają, by przejść przed trybuną i oddać honory swoim dowódcom! Zobaczymy przemarsz wojsk wszystkich rodzajów! Będą piechurzy, będzie kawaleria, będą pancerniacy, będą lotnicy, będą również – proszę państwa – choć może się to wydawać niewiarygodne, marynarze rzeczni! Marynarze Flotylli Pińskiej, którzy wykazali się w walkach obronnych pod koniec września wielkim bohaterstwem, pomysłowością i co najważniejsze walecznością. Nie mogli zostać zapomniani na tej wspaniałej uroczystości. Wśród samolotów, które niedługo będą nad nami przelatywać, będą również trzy wodnosamoloty RWD-17 należące do Rzecznej Eskadry Lotniczej. Proszę państwa, sztandary leżą już u stóp trybuny. Na plac wkraczają, przy dźwiękach marszów granych przez wielką orkiestrę Wojska Polskiego, następne jednostki, które wsławiły się w czasie ostatnich tygodni walk z sowieckim najeźdźcą. Jako pierwsza idzie w komplecie cała załoga pociągu pancernego „Pierwszy Marszałek”. Pociąg pancerny „Pierwszy Marszałek”, który wziął czynny udział w walkach na granicy, ma wspaniałą historię. Został zdobyty w 1920 roku na Sowietach i od tego czasu służył w naszej armii jako Pociąg Pancerny nr 51, duma 2. Dywizjonu Pociągów Pancernych w Niepołomicach. W czasie działań wojennych w październiku, załoga pociągu musiała się przesiąść do innego, zdobytego na Sowietach, aby móc poruszać się po szerszych torach. Nowy pociąg dostał zaszczytną nazwę „Marszałek Piłsudski” i został wciągnięty na stan Wojska Polskiego. Dziś Drugi Dywizjon Pociągów Pancernych jest jednostką należącą do sformowanej niedawno dywizji pancernej, dowodzonej przez wielkiego pasjonata wojsk zmechanizowanych, doskonałego ich dowódcę, generała Stanisława Maczka. Generał weźmie udział w defiladzie na czele kolumny czołgów, które przejadą za chwilę.

Załoga pociągu pancernego jest wyróżniona. Przed kilkoma dniami, w okolicach Moskwy, wsparła, a mówi się, że wręcz uratowała od dostania się w ręce sowieckich maruderów, oddział chroniący sztab Naczelnego Wodza. Żołnierze jechali do rosyjskiej stolicy, gdy zostali zaatakowani przez zaczajony w lesie, doskonale uzbrojony sowiecki oddział. Motocykliści i piechurzy z pociągu zmusili wroga do poddania się lub ucieczki. Pancerniacy zostali uhonorowani prawem defilowania przed trybuną, jako osobna jednostka.

Żołnierze z pociągu pancernego defilują prowadzeni przez swojego dowódcę, kapitana Cymborskiego. Zaraz za nim, obok pocztu sztandarowego niosącego znak tej jednostki idzie... aż dziw bierze proszę państwa, idzie żołnierz w tradycyjnym, pięknym, ale zupełnie nie pancerniackim mundurze strzelców podhalańskich. Na ramiona ma narzuconą pelerynę, na głowie kapelusz wzorowany na tych, które noszą tatrzańscy górale. Strzelec Podhalański coś niesie...

Skąd on się wziął? Co niesie? Zadaję te pytania mojemu współpracownikowi, który coś mi pisze na kartce... Tak, proszę państwa, już wiemy. Podaję mikrofon koledze, który wszystko państwu opowie.

Witam państwa, przy mikrofonie Jacek Raczyński. Jak już państwo wiedzą, wśród załogi pociągu pancernego znalazł się jeden strzelec podhalański. Niezbadane są wyroki Opatrzności. Szczególnie jak jest wojna i bałagan, który jej towarzyszy. Ów żołnierz nazywa się Franciszek Zając i właśnie znalazł się wśród pancerniaków. Ale to nie on jest najbardziej niezwykłym akcentem przemarszu. Proszę państwa... nie tylko ja to zauważyłem. Nastąpiło pewne poruszenie na trybunie. Pan marszałek Göring to zauważył i zwrócił się do marszałka Rydza-Śmigłego. Ten znów pyta o coś adiutanta. Na trybunie zrobiło się zamieszanie, ktoś dał znak... Proszę państwa, kolumna żołnierzy z pociągu pancernego na rozkaz swojego dowódcy zatrzymuje się! Niebywałe! Jeszcze nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją, by kiedykolwiek został przerwany przemarsz defilady!

Proszę państwa, dowódca, poczet sztandarowy oraz Strzelec Podhalański jednym ruchem wykonują zwrot, stają przodem do trybuny i salutują. Dowódca szablą, poczet sztandarowy pochyla sztandar, a strzelec... Proszę państwa, strzelec Franciszek Zając trzyma dumnie podniesiony wspaniały, przypominający te, które nosiły rzymskie legiony, proporzec nowo uformowanej w Niemczech brygady grenadierów pancernych Grossdeutschland! Proporzec ma na szczycie wielkiego, złotego orła, trzymającego w swych szponach wieniec, w który wpisany jest złamany krzyż, tak zwana swastyka, jeden z symboli Trzeciej Rzeszy. Pod tym, na poprzeczce, zawieszony jest proporzec jednostki.

Proporzec jest niesiony dla upamiętnienia poległego podczas walk w Rosji, oficera Brygady Grossdeutschland, majora Heinza von Medema. Oficer ten przebywał od początku działań wojennych z załogą pociągu jako obserwator i doradca. Zżył się z żołnierzami do tego stopnia, że choć zginął, ci postanowili uhonorować jego pamięć, niosąc na tej defiladzie pułkowe symbole tego oficera.

Proszę państwa, marszałek Rydz-Śmigły, jego wysokość Karol II salutują polski sztandar i niemiecki proporzec przed trybuną, a marszałek Göring wyciąga rękę w zwyczajowym pozdrowieniu, którego używają obecnie niemieccy żołnierze. Pozdrowieniu przypominającym rzymskie Ave.

Proszę państwa! Cóż za piękny symbol sojuszu i braterstwa broni!

(...)

Powrót